ANDRZEJ GRONCZEWSKI


U schyłku stulecia, gdy wygładziły się już wiry różnych awangard, gdy doraźne kłótnie muszą ujawnić swą przelotność, gdy gorące wiatry i utopie przekłute zostały igłą prawdy, gdy wielu mistrzów godzi się zdegradować w odruchu negacji, gdy stygnie pamięć o drugiej wojnie i rozpadły się szczelne mury… — dzisiaj właśnie możemy ujrzeć w Gałczyńskim mistrza suwerennego, zupełnego, hojnego. Mistrza pośród mistrzów. Jednego z największych, jacy wypełnili wszystkie epoki poetyckiej polszczyzny.

Swój wór z wierszami przemycił przez czasy okrutne, skłonne do zdrad, kłamstw, fałszerstw i podłości. Mieszczą się w tym bagażu bezcenne kryształy poezji. Znaleźć w nim można — bez trudu — wiersze i zdania skażone, smrodliwe, haniebne. O letargu albo szleństwie wyobraźni świadczące.

Czy wzorem małostkowych szperaczy mamy nadal grzebać w tym spadku? Wyłaniać z niego ślepe, jałowe kamienie? (…) Czy miłośnikom rzeczy poetyckiej nie wystarczą najwyższej miary rzeczy, jakie ustalił Gałczyński — w granicach prawdziwego, szczodrego, trwałego daru? Będziemy — wyznaję — świadomie omijali różne partery i piwnice tego dzieła. Będziemy radowali się jego katedrami. (…) (1999)

[KIRA GAŁCZYŃSKA, Zielony Konstanty]