• NATALIA GAŁCZYŃSKA WSPOMINA
  •  

BAL U SALOMONA

szkic


Słonecznej pamięci Jana Piotra Morela z Neuchâtel

To dopiero piszczałki się skarżą, to dopiero mruczą bębenki
szurum-burum zalotne, to dopiero cienie na cieniach
barwy nie wygotowane,
kształty nie poprzebierane,
jeszcze nie!…
jeszcze nic —
świat jak puste skrysztalenie zieleni,
jak łąka przed przelotem jeleni,
jak trumna albo gramofon za szybą.

O, jakim mikro — czy teleskopem
utrafić mi w tę salę złocistą,
w ten dom, do którego ciągnie tłum jak do kościoła,
w ten wysoki dom w ciemnej ulicy,
pełen drżenia i tajemnicy…
jaką harmonię wziąć i jakim być harmonistą,
ażeby dalekość sali
tak się paliła, jak pali,
żeby dźwiękami te kandelabry poprzepaczać,
łuki okien poprzeinaczać,
ażebym wiedział, umarły przyjacielu,
że to był właśnie ten dom?

Jeśli ten dom ma być predyluwialnym grzybem,
grzybem grozy, co rośnie z godziny na godzinę,
to po co pośpiech ten, niech w wilgoci dojrzewa nasienie —
wolno wolno
nasienie drżenie.
ćwiat to drżenie.
Potem — mógłbym powiedzieć, że kręciły się globusy muzyk
i ludzie wchodzili do domu, ale jeszcze myśli nie mieli jak meduzy.

Klimat? mróz wtedy był trzaskający,
jedna z tych chwil prze1otnvch, gdy Bóg jest siny od chłodu,
a czasem w paszczę kominków przemienia swe niezmierzone ciało —
i przed paszczami kominków
siedziały żony, ojcowie, dzieci
tuż przed paszczami.
Może i księgi wtedy czytali spokojni studenci,
stojąc, pełne spokojnych kart w złotej cytrynie światła
i światło — miłość przedmiotów — płynęło sokiem zachwytu,
napływającym do głowy.
Ach błękit, ach mszalne dociekania, ach to, co się czepia brzóz…

ćwiat jak pokój dziecinny pełen był wtedy zabawek
(strasznych nianiek jeszcze nie zdemaskowano),
jak równia pochyła z infuzorii;
i drzewa jeszcze szumiały,
i niejedno miało serce z prawej strony.

Na peryferii zdarzeń
ważyły się wtedy miraże,
każdy motyl miał swoje miejsce,
każdy żuk swego patrona,
każda woda swój zachwyt należny,
błękit jeszcze nie był taki okrutny,
a śnieg jeszcze nie był taki śnieżny
i ja nie byłem jeszcze taki smutny —
daleko od balu u Salomona…

Jeśli opóźniam jądro tematu,
nie gniewaj się.
Pozwól mi jeszcze włosy trochę w dzikim winie zawikłać,
moje bezradne ręce
pozwól w przeszłości zanurzyć jak w piosence
z małym refrenem „nie gniewaj się,
weź mnie na piersi swoje i nie wydaj światu”.
Jeszcze przez chwilę bądźmy drzewem pochylonym,
wodą, słońcem, bezbolesnym początkiem tematu.

Jeśli to wszystko piszę, moja maleńka żono,
złoty maleńki boże mój,
to przecież wiesz, że są nam potrzebne pieniądze
i że mąż musi krzyczeć, ażeby był szczęśliwy,
i że chciałby pomóc milionom,
i że chciałby się nad innych wywyższyć,
i że jeszcze ma takie sprawy na sercu,
które muszą być wypowiedziane,
wydarte i skonstruowane,
i szumiące jak drzewo,
jak podróż do Taorminy.

A jeśli to nie ta noc, o której marzę od lat
(te słowa zwracam do ciebie, Książę Nonsensu),
to powiedz od razu, po prostu,
nie będziemy oceanów owijać w bawełnę.
Wsparty na Watermanie
jak pielgrzym odejdę w otchłanie
absolutnego zwątpienia,
gdzie nie rośnie nic
i nic się nigdy nie zmienia…