V
Jak tu prawdę o Polsce powiedzieć, gdy pióro mam takie zamglone
i pajęczynę w kałamarzu? I w oczach kłamliwe mgły.
Jak tu Polskę na ręce pochwycić jak żonę i unieść do gwiazd jak żonę,
i po prostu powiedzieć: To ty.
To ty, wolna na przekór kanaliom i durniom. Mariacka wieża,
Pallas Varsavia, słońce wolności, które krety oślepia,
ty roześmiana szeroko, gdy wózek z węglem przejeżdża
przez roztrzaskany Szopena fortepian.
Bo każdy twój dzień jest hymn. Nie słotny walc. Więc hymnem
warczę nad twymi portami, szumię wietrzną, wiejską muzyką,
a w nocy, jak krasnoludek, wsparty na piórze, pilnuję
twojego żelaza i cynku.
I nie chcę od ciebie nic — oprócz szczęścia, że idę w szeregu.
Przechodzę. Rzucasz mi kwiat. Bądź zdrów, powiadasz. Bądź zdrowa.
O gdybyż choć jeden mój wiersz na Polskę kiedy tak spadł,
bezimienny, ale ożywczy, jak burza, burza majowa.

VI
Od wioski do miasta
i znowu w wieś
jest szosa szeroka
jak piękna pieśń.
Szeroka szosa,
przy szosie szkoły.
O, kraju mój nowy,
kraju wesoły!
Jakie to szczęście
między swojemi
w tej Polsce, co wreszcie
chodzi po ziemi.

VII
Jeśli kiedy — to mówię w sekrecie —
napotkacie na jakiej tandecie,
może w Krakowie, a może w Łodzi,
taką paniusię, co ze świecznikiem chodzi,
a na głowie ma kapelusz śmieszny,
to nie śmiejcie się z niej, na rany Chrystusa!
Bo sprzedaje właśnie ta paniusia
świecznik śnieżny.

1947