WJAZD NA WIELORYBIE


Natalii



Wodospad szyb. Huragan braw. Gap przy każdej szybie.
Od piątej rano gapili się na czczo.
I nagle piąta pięć! I ryk. I tak się zaczął
mój tryumfalny wjazd na wielorybie.

Światła były dziwaczne. Trudno by orzec, dzień czy
noc; a wiatr? wiatr, ten był szary i chyży.
Więc widząc, co się święci, poetyzujący młodzieńcy
zakrzyknęli chórem: — Teraz nareszcie będziemy się mogli wyżyć!

Zwłaszcza że w jednym ręku trzymałem katedrę Notre-Dame ze złota,
a w drugim wielką zieloną gęś, umiłowaną córę moją
i kiedym sunął szpalerem, słyszałem, co myśli hołota.
— Oto nadciąga jak wiatr arcyapostoł cywilizacji «Przekroju»,

z katedrą i gęsią, organista i pyrotechnik,
rozdarowujący się jak brzoskwinie Tycjanowskiej Lawinii,
zaklęty w capa przez miłość, wyklęty przez «Tygodnik Powszechny»
Bacchus demokracji powracający z Indii.

Dorożkarze przed oberżami śpiewali Neptuna chwałę
hymnem akatystycznym, lecz gdy zrobiło się ciemniej,
chcieli uciekać do domu. Stop. Bo dorożki zaczarowałem,
a wszystkie płaczące Izoldy miały kolczyki ode mnie.

Inteligenci tymczasem wertowali słowniki Larussa,
żeby pojąć, co to wszystko znaczy, czy to nie jest przypadkiem kino
tym bardziej że nade mną bizantyjsko płynęła moja muza,
kobieta z oczyma Natalii, która jest nie zweryfikowaną boginią.

W niebie zaczynała się groza. Notabene była niedziela,
innymi słowy, czerwone niebo i purpurowy rynek.
Na rynku koło południa wręczono mi order Breughela
pod dźwięki stu tysięcy z papugami katarynek,

które ustawione wzdłuż trasy, kręcone wprawnymi dłońmi,
grzmiały, można powiedzieć, jak jedna cudowna trąba.
I znieruchomiało miasto. z ludźmi. Z kwiatami. I z końmi.
Tulipany frunęły do nieba, a gwiazdy wytrysły na klombach.
(oczywiście)

Deszcz wtedy zaczął płakać jak turkusowa dziewczyna
zgwałcona dość podstępnie przez bardzo sprośne monstrum,
więc zsiadłem z wieloryba i rzekłem do muzy: — Jedyna,
widzisz most? — Rzekła: — Widzę. — I poszliśmy razem do mostu.

Na moście wiatr włosy jej owiał. Księżyc rzęsy wydłużył srebrne.
Nogi przen1ienił w promienie, a w światło całą biedę,
Liczyliśmy struny na palcach: raz, dwa, trzy, cztery,
Jak gitara — miała siedem.

1947