a już rzec najmniej, że nie był wymiszon
z geniuszu. Szeptał: — Irzku, mego wuja
miasto, mych dzieci cytwar i kapiszon.

Nagle jak gdybym słyszał „Alleluja”,
jakobym wonie powąchał Arabii,
tak byłem szczęśliw. Rzekł jeograf: — Tu ja

raczej ci płakać każę, krąg to babi;
ujrzysz tu białych głów szkaradnych siła;
więc spoważniałem i rzekłem mu: — Rabbi.

Przed nami w kotle rymotwórczym wyła
słodka i J. K. Iłłakowiczówna,
za tom „Połowu” jak Venus sie kryła;

dalej sarenka Renka Tuwimówna
wiersz przy księżycu pisała bez świcy,
bo było widno. Panna Reicherówna

„une-heure-avec-sces” chciała mieć z Kończycy
cygarem. Dłużej nie mógł i miał rację.
Tam jakaś dama podawała „cycy”

ustom beskidzkim — i były trzy Gracje,
trzy Marie: Kossak, Dąbrowska, Jehanne,
trzy panie polskie, trzy „białe akacje”.

Zza drzewa, cierpiąc żądze nieustanne,
poglądał na nie barzo sprośny staruch,
Zdzisio Dębicki — i z każdą by w wannę.

W krzaczkach — brodaty — jako prorok Baruch
Jaś Narodowy Salinskiego Marię
z laurem na skroni powiódł. Szli do baru.

Tutaj zawiały wiatry jak malarie
żółte, trucizny pełne, bo z wysoka,
nucąc przez resztki nosa Negro-arie,

w otchłań bez dna towarzyszka Epoka
chynęła, pełna wojen, sportów, panik,
na sky-scraperach śpiąca i na dokach.

W ręku trzymała z ciepłą wodą kranik,
symbol cywilizacji — rzekł filozof,
który nazwiskiem w pamięci mi zanikł.

Wtem usłyszałem huk wojennych wozów,
a w pierwszym pędził bóg demonów Belial
w mundurze szarym, ciemny jak teozof.

— Mistrzu! — krzyknąłem. — Piekieł ewangelia
przeraża oczy moje, w uszy dzwoni,
niechaj przykryje wzrok mój twoja delia.

Jednak widziałem: z rękawa masoni
Belialowego wężem niesłychanym
płynęli w nieskończoność… Wszędzie oni.

On w piekle jeden Anioł — zbuntowany.
Więc kiedym ujrzał i szpady, i kielnie,
począł mną targać strach nieopisany

i z jeografem zbledliśmy śmiertelnie,
gdy raptem pewien blady wolnomularz
porwał nas w ręce i niósł w górę dzielnie.

— Trzymaj się wąsa mego, kiedy hulasz
dziwnie w powietrzu — rzekł pań B. Trzymałem.
Gdzieś w raju aniołowie jedli gulasz,

a ja nad Piekłem z masonem latałem,
nad przepaściami czarnego Erebu
i z przerażenia drżałem całym ciałem.

A księżyc tajemniczy był jak rebus,
jak kalafonia złoty. — Dość tej jazdy,
czas nam przez Czyściec wędrować ku Niebu —

rzekł mi jeograf. I ujrzałem Gwiazdy.
Nad Acherontem Boy, bóg zamyślony,
chodził samotny, pluł i liczył gwiazdy.

1926, „Cyrulik Warszawski” 1926 nr 18